20
« dnia: Maja 23, 2020, 12:47:07 »
Nie raz w swojej 'karierze' miałem do czynienia z wełnowcami, więc znam ten ból. Z hojami np. miałem ten problem, że po truciu zawsze coś się uchowało i zabawa zaczynała się od nowa. Po iluś tam razach wywaliłem wszystkie z doniczek, pociąłem, a później co jakiś czas monitorowałem ukorzeniające się sadzonki. Gdy wszystko było czyste, posadziłem, a nadwyżki poszły do ludzi. Od tamtej pory, czyli od blisko trzech lat, nie widziałem ani jednego wełnowca na żadnej hoi. Koniecznie trzeba przeprowadzać kwarantannę. Robię to nawet w przypadku, gdy rośliny (jakiekolwiek) dostaję od znajomych, zaufanych osób. Ze stapeliowatymi niestety sytuacja jest bardziej kłopotliwa, bo ich nie potnieszsz i nie powstawiasz do kubków z wodą, żeby spokojnie obserwować czy się coś tam przypadkiem nie wylęgło. Raczej nie zdecydowałbym się na sposób z gorącą wodą, ale wiadomo, czasem w sytuacji kryzysowej wybieramy dość radykalne posunięcia. To prawda, stapeliowate nie stoją na podium w konkurencji wytrzymałości (a nieraz i skłonności do 'współpracy'), ale chyba nie warto zniechęcać się przez szkodniki. Kiedyś, gdy miałem wełnowce na kaktusach, stosowałem BI58. Śmierdzi dziadostwo okropnie, ale musiało pomóc, bo rośliny do tej pory są czyste. No, ale żeby nie było zbyt kolorowo, dwa lata temu stoczyłem taką batalię z przędziorami, że długo o niej nie zapomnę. Nie sądziłem, że potrafią być tak upierdliwe i odporne.
Dorzucam kilka fotek moich roślin - z zeszłego i z tego roku.